czwartek, 2 czerwca 2016

Cóż, przerwa w pisaniu bywa pożyteczna. Powód? Banalny...Wstyd pisać. Czerwcowy deszcz spowodował, że odrodziłam się literkowo. Dwa miesiące doświadczeń, myśli, które gdzieś umknęły. Warto powrócić do niektórych wydarzeń. 
Koncert zespołu "Koniec świata" przeniósł mnie w zupełnie inną rzeczywistość. Obserwując żywiołowość nastolatków, swoisty wybuch młodości, wdychając kurz, pot ciał wirujących w szaleńczym pędzie, odkryłam, że duch w narodzie jednak nie umarł! W naszym małym miasteczku było o niebo więcej energii niż kilka tygodni temu w Łodzi! Pocieszające... Trochę przykro, że nie mogłam rzucić się w ten rozgorączkowany tłum. Nie mogłam, bo nie wypada...Ratunku, ale drobnomieszczańskie hamulce. Niestety.
A później, zupełnie przez przypadek, trafiłam na coś w rodzaju podróży w czasie. Z głośników dobiegały oswojone teksty, a ja mogłam wykrzyczeć z siebie: "Mój jest ten kawałek podłogi, nie mówcie mi więc, co mam robić!". Namiastka młodości.
Był też wieczór gier bez prądu. Gromada dorosłych walczących o wygraną. Salon na chwilę stał się miękkim kocem, na którym razem z przyjaciółmi odgrzebywałam radość z obcowania z ludźmi. Śmiech, krzyk, emocje. Po prostu pięknie. Dobrze, że doprowadziłam mój plan do końca.
Wyjście do opery stało się okazją do spojrzenia prawdzie w oczy - nie moja to historia...Słoń mi na ucho nadepnął. Lwowski balet mnie urzekł, a warszawski śpiew zachwycił (kilka razy), ale też zdenerwował. Płytka historia zniecierpliwiła. Na pewno jednak (mimo że się nie znam), muzyka powalała.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz