sobota, 25 kwietnia 2015

Wcale nie miękki fotel, ot, krzesło i to niewygodne. Nieważne! Wszystko nieważne. Gdy dojechaliśmy na miejsce, urzekł mnie wygląd pałacyku. Skromny, wysmakowany gmach, z gatunku tych, co to się czuje ich ducha. Dwie sale połączone w jedną, scena na wyciągnięcie ręki, czyli mój ulubiony klimat. Ciasno, przytulnie, ramie w ramię. Wielkie okna ozdobione firanami, nowoczesność poukrywana, pochowana i bardzo dobrze. Przez chwilę zastanawiałam się nad tym, jak żyli właściciele dworku, czy się lubili, jak wyglądały przyjęcia (siedzieliśmy chyba w sali balowej). Oj, musiało być na nich gęsto od intryg, uczucia z całą pewnością wirowały nieprzytomnie, ech, pożyć choć przez chwilę w takiej rzeczywistości! W oczekiwaniu na muzyków rozglądałam się po sali, studiowałam twarze przybyłych. Obserwacja nr 1 - ludzie w różnym wieku "(a więc nie ma mowy o szufladkowaniu), obserwacja nr 2 - większość chyba przyszła świadomie (brak przypadkowych "wielbicieli", którzy zostali obdarowani biletami przez pracodawcę), obserwacja nr 3 - (tu ogromna radość) na sali siedzi moja ulubiona uczennica (już absolwentka, ba! maturzystka) w towarzystwie chłopca, kolegi (również mojego byłego ucznia) i sympatycznej, uśmiechniętej, życzliwej mamy. Oczywiście, nie wytrzymałam, musiałam podejść, by się przywitać. Niezmiennie cieszą mnie takie spotkania, gdzieś daleko od oswojonego przez nas świata wpadamy na znanych, bliskich nam ludzi. 
Pozostało już tylko czekać na wyjście artystów! Gdy się pojawili, sala zawrzała radością, podekscytowanie udzielało się lawinowo. Pierwsze dźwięki utwierdziły mnie w przekonaniu, że jesteśmy we właściwym miejscu. Żywiołowa spontaniczność, dziecięca delikatność, zaangażowanie, a przy tym wielobarwność, pomysłowe mieszanie konwencji sprawiły, że koncert był niezwykły. Bisom nie było końca, a "Domowe melodie" niestrudzenie zaspokajały głód publiczności. Pięknie, po prostu pięknie. Zapomniałam, gdzie jestem, odpłynęłam (mimo że nie zagrali "Okruszka"). Wieczór był cieplutki, bezwietrzny, żartowaliśmy z Jackiem (idąc do samochodu), że warto by było uderzyć  w miasto;-) Pozostało to jednak w sferze marzeń (póki co), ponieważ w domu czekała na nas trójka pisklątek piastowanych chwilowo przez dziadków. Nie wiem, kiedy śmignęło nam 70 km! 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz